24.02.22
Mykoła Diadiura: Polska jest moim drugim domem
Z wielką radością przyjąłem propozycję objęcia stanowiska szefa artystycznego Orkiestry Symfonicznej. Noszę w sobie ogromną miłość do Polski, a szczególnie do Bydgoszczy i Filharmonii – mówi ukraiński dyrygent Mykoła Diadiura.
Magdalena Gill: Wszyscy przyjęliśmy z niedowierzaniem atak Rosji na Ukrainę. Ciężko nawet wyobrazić sobie, jak trudne jest to dla kogoś, kto ma swój dom w Kijowie.
Mykoła Diadiura: Mój stan jest bardzo skomplikowany, bo rodzina jest w tym momencie w Kijowie, a ja tutaj w Bydgoszczy. Wybuch wojny na Ukrainie zastał mnie podczas pracy z Orkiestrą Filharmonii. Mówią, że kiedy armaty wybuchają, to muzyka powinna milczeć, a ja myślę, że muzyka musi teraz krzyczeć: co wy Rosjanie robicie??? Ciągle jednak wierzę, że Ukraina znowu będzie wolna.
Ma Pan bieżący kontakt z bliskimi?
— Dzwonimy do siebie praktycznie co godzinę. Córka na szczęście jest bezpieczna, bo przebywa w Salzburgu – jest w Mozarteum. W Kijowie jednak została żona i pozostali członkowie rodziny.
Żona nie chce stamtąd uciekać?
— Dokąd ma uciekać? To jest niebezpieczne, ona nie chce nigdzie wyjeżdżać. Nie wiemy, co będzie jutro, więc żadnych decyzji nie podejmujemy. Albo to jest totalna wojna, albo celowe działania, żeby wywołać panikę na Ukrainie, nikt tego nie wie. Myślę, że nasza sytuacja bardzo zależy teraz od reakcji świata – wszystkich w Europie, w Ameryce…
Czuje Pan wsparcie ze strony bydgoskiej Orkiestry?
— Orkiestra od początku bardzo dobrze rozumiała moją sytuację. Muzycy byli tak samo zszokowani, jak ja. Wszyscy ludzie nie mogą uwierzyć, że w XXI wieku mamy wojnę w centrum Europy.
Kai Bumann – Pana poprzednik na stanowisku szefa artystycznego bydgoskich symfoników mówił, że „poważna sztuka zajmuje się tylko najważniejszym w życiu pytaniem o nieuchronność śmierci, które rodzi się w każdym człowieku i pomaga radzić sobie z cierpieniem”. Pan też tak uważa?
— Znam pana Bumanna, to bardzo dobry muzyk, zgadzam się z nim. Uważam, że cierpienie trzeba przyjmować w życiu spokojnie – podchodzić do niego „na chłodno”, rozsądnie, ale z gorącym sercem.
Muzyka, „poważna sztuka” może być receptą na cierpienie?
— Tak, szczególnie twórczość Beethovena – chyba nie ma kompozytora, który byłby lepszy w takiej sytuacji. W jego muzyce jest bohaterstwo, heroizm, a my takich emocji teraz bardzo potrzebujemy – ogromnej siły i jednocześnie poezji. Wszystko to jest w muzyce Beethovena, a zwłaszcza w jego popularnej V Symfonii – „Symfonii losu”.
To jeden z pierwszych utworów przygotowanych z bydgoską Orkiestrą tuż po objęciu przez Pana nowego stanowiska. Jest Pan bardzo zapracowany – w Kijowie dyryguje Pan orkiestrami Opery Narodowej i Filharmonii Narodowej. Długo się Pan zastanawiał nad propozycją z Bydgoszczy?
— Przyjąłem ją z wielką radością. Mam ogromną miłość do Polski, zawsze miałem wiele kontaktów z Polakami – wcześniej pracowałem w Białymstoku, w Szczecinie trzy lata byłem szefem artystycznym. Polska to mój drugi dom, kocham ten kraj, a szczególnie jakoś Bydgoszcz i Filharmonię. Dlatego – choć mój grafik jest bardzo skomplikowany – to nie mogłem odmówić. W Bydgoszczy jest bardzo dobra orkiestra, wyjątkowa akustyka, wspaniali ludzie i system pracy, który bardzo mi odpowiada. Bardzo dziękuję za tę propozycję!
Ale w tym skomplikowanym grafiku trzeba będzie teraz jeszcze zmieścić Bydgoszcz.
— Na szczęście wszystko jest w moich rękach. Mam wpływ na plany Filharmonii i Opery w Kijowie, dlatego też mogę tak zrobić, żeby połączyć to wszystko z Bydgoszczą.
Jak często planuje Pan pracować z Orkiestrą Filharmonii?
— Myślę, że musi to być siedem-osiem koncertów w sezonie. Z orkiestrą już teraz mam bardzo dobry kontakt, świetnie nam się pracuje razem. Orkiestra to zawsze skomplikowany organizm, różni muzycy, osobowości. Dyrygent musi wszystkich rozumieć.
Powinien być trochę psychologiem?
— To konieczna umiejętność. Muzykom nie podoba się, jeśli dyrygent wywiera na nich nacisk, ale trzeba to robić, orkiestra tego potrzebuje. Dlatego należy iść na kompromis – wiedzieć, kiedy można naciskać, a kiedy nie. W Bydgoszczy jednak jak dotąd współpraca z orkiestrą układa się bardzo dobrze, żadnych problemów nie było.
Jako szef artystyczny będzie miał Pan wpływ na repertuar. Wiadomo już, jakie utwory się w nim pojawią?
— Pracuję nad tym, na razie za wcześnie mówić o linii repertuarowej. Ogólnie jednak uważam, że powinniśmy zaproponować cały wachlarz różnych utworów – od klasyki, przez romantyzm, impresjonizm, aż po muzykę współczesną – wszystko to musi się pojawić. Jestem zwolennikiem różnorodnych programów i różnych utworów. Najważniejsza jest jednak jakość orkiestry i nad tym wspólnie będziemy pracować.
Kiedyś powiedział Pan, że „fenomen muzyki klasycznej polega na tym, że wchodząc do sali koncertowej wychodzi się z niej odmienionym”. Jako słuchacz wiem o co chodzi. A jak muzyka odmienia dyrygenta?
— To raczej dyrygenci zmieniają muzyków (śmiech). Nie do końca potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale wiem jedno: ja dziś i pięć lat temu to dwaj różni ludzie, dwaj różni dyrygenci. Każdy koncert, każda próba to dla mnie coś nowego. Zawsze analizuję utwór od nowa – po koncercie, po próbie — bo praca dyrygenta nie odbywa się na estradzie, tylko przed i po wyjściu na nią, na estradzie słychać jej rezultat. Za każdym razem wchodzę w utwór głębiej, odkrywam coś nowego. Poza tym orkiestry ciągle się rozwijają, 10 lat temu grały zupełnie inaczej, niż teraz, podobnie poszczególne instrumenty – smyczki, trąbki, waltornie…
Pan nie zawsze był dyrygentem. Zaczynał Pan jako trębacz?
— Najpierw rodzice nie chcieli, żebym w ogóle został muzykiem, ale nie widziałem innej drogi dla siebie. Dużą rolę odegrał profesor, z którym zacząłem pracować. Grałem na trąbce, nawet bardzo dobrze, bo byłem w Orkiestrze Opery Narodowej Ukrainy, jednak szybko zorientowałem się, że muszę zostać dyrygentem. W tamtych czasach w moim kraju było to bardzo skomplikowane, prawie że niemożliwe, ale się uparłem. Zostawiłem wszystko i poszedłem w tym kierunku.
Teraz jako dyrygent spełnia Pan marzenia, ale też żyje na walizkach.
— Taka jest moja praca i w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Dyrygent to nie zawód, to życie! Ciągłe podróże to normalna rzecz.
Poznał już Pan trochę Bydgoszcz?
— To miasto dobre do życia. Lubię spacery po Bydgoszczy, zwłaszcza po Starym Mieście. Dobrze się tu czuję, odczuwam duży spokój.
To ważne zwłaszcza teraz, gdy o spokój bardzo trudno. Pana muzycy z Kijowa dzwonią?
— Telefony mam ciągle, od rana ludzie dzwonią – nie tylko z Kijowa, ale z całego świata – z Francji, Niemiec, Holandii, bardzo wielu Polaków. Wszyscy ze wsparciem. Ciężko nawet o tym mówić…
Rozmawiała Magdalena Gill, Polskie Radio PiK
Rozmowa została przeprowadzona w czwartek (24 lutego) – dzień przed ostrzałem Kijowa przez Rosjan. W piątek (25 lutego) pod dyrekcją maestro Mykoli Diadiury w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy wykonane zostały dwa dzieła Beethovena: V koncert fortepianowy Es-dur op. 73 (wystąpił pianista Francois Dumont) oraz V Symfonia c-moll op. 67.