30.03.15
Recenzja 51. BFM
Hanna Strychalska
Z jednego źródła
Tegoroczny, 51. Bydgoski Festiwal Muzyczny, zorganizowany przez Filharmonię Pomorską im. Ignacego Jana Paderewskiego, przebiegał pod hasłem „Klasyka i jazz”.
Od 13 września do 4 października odbyło się 18 koncertów, które miały miejsce w Filharmonii bydgoskiej, a także w Dworze Artusa i Sali Mieszczańskiej Ratusza Staromiejskiego w Toruniu oraz kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Chełmnie. I tym razem słuchacze nie zawiedli – sale były wypełnione i nawet koncerty kameralne w Filharmonii, z powodu wielu chętnych, przenoszone były z foyer do sali widowiskowej. Była to prawdziwie jubileuszowa edycja Festiwalu. W 2013 roku przypada 100. rocznica urodzin Witolda Lutosławskiego, 80. urodzin Krzysztofa Pendereckiego i, zmarłego w 2010 – Henryka Mikołaja Góreckiego. W tym roku również Filharmonia Pomorska obchodzi 60-lecie swego powstania. Myśl przewodnia Festiwalu, „Klasyka i jazz”, stała się okazją do zaprezentowania utworów Verdiego, Dvořáka, Ravela, Rachmaninowa, Strawińskiego i Bacha oraz Pendereckiego, Góreckiego i Lutosławskiego, a także przedstawienia pieśni synagogi żydowskiej (Chór Synagogi pod Białym Bocianem z Wrocławia), polskiego chorału XVIII-wiecznego (Chorał Sarmacki) i negro spirituals (Schola Cantorum Gedanensis). Usłyszeliśmy utwory, oparte na motywach kompozycji organicznie łączących w sobie muzykę symfoniczną i jazz. Znane motywy z West Side Story Leonarda Bernsteina zabrzmiały w muzycznej fantazji, opracowanej na dwa fortepiany i dwa instrumenty perkusyjne, Kima Helwega. Równocześnie synonimy stylowego jazzu, czyli standardy Duke’a Ellingtona i Charlesa Mingusa, zaistniały w światowym prawykonaniu suity na flet, perkusję, kontrabas i orkiestrę kameralną, w nowatorskiej aranżacji Pavela Klimashevskiego. Wybitni pianiści jazzowi interpretowali współczesnych klasyków muzyki poważnej: Adam Makowicz – Witolda Lutosławskiego, Andrzej Jagodziński – Henryka Mikołaja Góreckiego. Zespoły symfoniczne towarzyszyły grupom i solistom jazzowym: Polska Filharmonia Kameralna Sopot, pod dyrekcją Wojciecha Rajskiego, współpracowała z Andrzej Jagodziński Trio i saksofonistą, Wojciechem Staroniewiczem. Byli wirtuozi skrzypiec: Krzysztof Jakowicz zagrał Dvořáka i Lutosławskiego, a Nigel Kennedy połączył fugę Jana Sebastiana Bacha z jazzowymi utworami Fatsa Wallera. Znalazło się miejsce na inspirowane przeszłością „Kino Zremiksowane”, czyli jazzową ilustrację muzyczną, równoważną z obrazem filmowym, oraz na rockową wersję muzyki klezmerskiej, z obszaru Wschodniej Polski, w wykonaniu „Klezmafour”.
Jak pokazać, poprzez muzykę, narastanie emocji w utworze, który zaczyna się od nagłego, przejmującego krzyku? Bydgoski Festiwal zainaugurowano, prezentując „jedno z najważniejszych dzieł polskiej muzyki XX wieku” – Pasję według Świętego Łukasza (1965) Krzysztofa Pendereckiego. Utwór skomponowany na głosy solowe, chór i orkiestrę, przedstawiono na bydgoskiej scenie ponownie, po 30 latach, w międzynarodowej obsadzie: Christiane Libor (sopran, Niemcy), Jarosław Bręk (bas-baryton), Stephan Klemm (bas, Niemcy) i Daniel Olbrychski (recytacja). Wystąpił Chór Filharmonii Narodowej w Warszawie, przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego, i Warszawski Chór Chłopięcy, kierowany przez Krzysztofa Kusiela-Moroza, oraz Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Pomorskiej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Bydgoszczy, pod dyrekcją Antoniego Wita. Pasja jest utworem dynamicznym, z pełną dramatyzmu, poszarpaną narracją. Nie harmonia jest tu najważniejsza, ani płynność muzycznej opowieści, ale wywołanie emocji, doprowadzenie słuchacza do wstrząsu. To nowa kategoria piękna, powstała w kręgu awangardy. Muzyka, zainspirowana Ewangelią Świętego Łukasza i psalmami, rozwija się wokół uniwersalnego tematu samotności, cierpienia i śmierci człowieka. Tematu tak ważnego w połowie XX wieku, gdy bardzo żywe były rany wynikłe z II wojny światowej, a sztuka, podobnie jak ludzka pamięć, naznaczona została piętnem minionych i trwających totalitaryzmów. Umieranie Jezusa, opisane w Pasji Krzysztofa Pendereckiego, dzieje się w obecności Marii i Jana, a także – niewiadomej ilości świadków, w różny sposób zaangażowanych w to zdarzenie. To powolne, bolesne osuwanie się w śmierć, na którą patrzy całe Niebo. Cierpieniu temu towarzyszą i komentują je zhierarchizowane anielskie chóry. Są one, jak chór antyczny – który wiele wie, ale na nic nie ma wpływu. I tak ma być. Pasja przypomina abstrakcyjny obraz, który oddziałuje na odbiorcę poszczególnymi formami, barwami i fakturami. Strzępy zdarzeń, uczucia, gesty oraz słowa, przetworzone zostają na punktowo skumulowaną materię muzyczną. Z niej uformowane są uproszczone sylwetki postaci, które nagle, wychodząc z cienia, wypowiadają ekspresyjne monologi, aby po chwili znowu zastygnąć poza smugą światła. Z tej fakturalnej materii w mgnieniu powstaje monumentalna, cierpiąca twarz Chrystusa. Na tym obrazie, pozornie, jest pusta przestrzeń i wiele osobnych, prostych form. Wrażenie nowoczesnego wyodrębnienia tworzą pauzy. Często i wyraźnie rozdzielają poszczególne wejścia chórów oraz głosów (a cappella) i partii instrumentów. Wybrzmiewają one dużymi fragmentami, zanim zaistnieją w różnych muzycznych konfiguracjach. A wtedy składają się na czysty, jasny i wypełniający powietrze Sanctus (Warszawski Chór Chłopięcy), czy Stabat Mater, muzycznie nawiązujące do tradycji i budujące w słuchaczu wyobrażenie, że w lirycznej skardze Matki Bożej udział bierze współcierpiąca z nią Natura. W Pasji bardzo ważną rolę spełnia narrator. Jest jednym z głosów o charakterystycznej barwie. Postacią istniejącą tak na zewnątrz, jak i wewnątrz zdarzeń, na co wskazuje jego zaangażowanie. Uprzedza, komentuje, współtworzy aurę muzyczno-słownych sekwencji. Prowadzi słuchacza od spokojnej, dostojnej relacji, poprzez wzrost napięcia, do momentu apogeum bólu. Wtedy nagle jawi się diaboliczna maska Zła. I jeszcze dalej, kiedy w chwili spełnienia śmierci Chrystusa, jemu samemu – twórcy tej opowieści – brakuje wewnętrznej mocy, aby nadal snuć narrację. To kolejna kreacja Daniela Olbrychskiego.
Recital fortepianowy Adama Makowicza stanowił znakomity przykład harmonijnego współistnienia, na jednej scenie, muzyki poważnej i jazzu – za przyczyną jednego, wybitnego pianisty. Złożyła się na to klasyczna technika gry artysty, wyraźna linia melodyczna i pełne frazy muzyczne oraz jego szeroka znajomość repertuaru klasycznego i jazzowego. W jego interpretacjach utworów klasycznych i standardów jazzowych pobrzmiewała historia muzyki. Tu Mozart, a tam romantyzm, bo przecież improwizacja niejedno ma imię. Niezwykła była naturalność i żywość, z jaką artysta poruszał się w obu konwencjach, prowadząc słuchacza do wrażenia doskonałej jedności w utworze. Melodyjność, elegancja, lekkość i krystaliczny dźwięk uwiodły publiczność. Wyczucie stylu! Adam Makowicz zagrał utwory Duke’a Ellingtona, Cole Portera, Kurta Weilla (m. in. Surabaya Johnny) i George’a Gershwina (m. in. Summertime). Pojawiła się piosenka Witolda Lutosławskiego, Spóźniony słowik, a także jedno ze scherz i preludiów oraz pieśń Moja pieszczotka Fryderyka Chopina. Artysta grał jazz zabarwiony swingiem, który zresztą uważa za znak rozpoznawczy prawdziwej muzyki jazzowej. Jego interpretacje były bogate formalnie i oryginalne, a równocześnie czuło się w nich szacunek dla kompozytora oraz pragnienie zachowania charakteru wykonywanego utworu. Stąd Chopin był nadal rozpoznawalny jako romantyk, Kurt Weill – wywiedziony z niemieckiego ekspresjonizmu, a Duke Ellington – przypisany do amerykańskich beak-bandów z lat 30. i 40. Własne kompozycje Adama Makowicza zainspirowane były Manhattanem. Wyrażały przestrzeń i ruch. Nie ilustrowały jednak, moim zdaniem, współczesnego Manhattanu. Raczej ten, o którym śpiewa Ella Fitzgerald w „Manhattan”, i na który patrzymy oczami Audrey Hepburn w „Śniadaniu u Tiffany’ego”.Po którym, nieco później, oprowadza nas Woody Allen w swoim „Manhattanie”.
Zespół „Kwadrofonik”, który tworzą Emilia Sitarz i Bartłomiej Wąsik (fortepian) oraz Magdalena Kordylasińska-Pękala i Miłosz Pękala (perkusja), jest jedynym w Polsce i jednym z kilku na świecie kwartetów o tak oryginalnym składzie instrumentalnym: dwa fortepiany i dwie perkusje. Już po prezentacji Święta wiosny – obrazów z życia dawnej Rusi w 2 częściach (1913) Igora Strawińskiego, w autorskiej wersji członków zespołu, jasnym stało się, że oto mamy do czynienia z młodymi i znakomitymi muzykami, którzy chcą propagować współczesną, ambitną muzykę, określaną jako klasyka XX wieku. Znany, symfoniczny utwór, opracowany na cztery instrumenty, zabrzmiał ciekawie, świeżo – po prostu niesamowicie! W nowej interpretacji zachował on cechy nowatorstwa, siłę i malowniczość. Muzyka tworzyła sytuacje i nastroje. Był w niej dynamizm, wręcz pierwotna dzikość, spokojny pejzaż i dziejące się, jakby we wnętrzu Ziemi, tajemne procesy wzrostu. Metafizyka. Następnie Wariacje na temat Paganiniego na dwa fortepiany (1941) Witolda Lutosławskiego, podczas wojny grane popisowo i zarobkowo przez niego i Andrzeja Panufnika. Teraz zabrzmiały w aranżacji Marty Ptaszyńskiej, napisanej specjalnie dla Zespołu. A na koniec America Fantasy na motywach musicalu „West Side Story” na dwa fortepiany i dwóch perkusistów, urodzonego w 1956 roku – Kima Helwega. W trakcie tego koncertu wszystko było fonią. Dźwięki miały barwy, układały się w rytmy, zdawało się, że uderzały dysonansem, zadziwiały i zaskakiwały. Pobudzały wyobraźnię słuchacza. „Kwadrofonik” jest zespołem bardzo utalentowanych artystów, których sztuka już teraz naznaczona jest wieloma elementami gry wirtuozowskiej. Poza tym muzycy grając – eksperymentują. Towarzyszy temu skupienie, wręcz afirmacja. Ten stan udziela się również zgromadzonej publiczności. A na bis muzycy wykonali Zaczarowany ogród – piątą część nastrojowej suity Moja matka gęś Maurice’a Ravela.
Koncert, który odbył się pod tytułem „Kino Zremiksowane” ukazał zależność pomiędzy muzyką jazzową a obrazem. Kompozycje Piotra Krakowskiego, grającego na trąbce, zaprezentowano, jako szczególny rodzaj ilustracji do kilku artystycznych filmów Jacka Kabzińskiego (wizualizacje). Zawierały one krótkie, plastycznie przetworzone kadry z dawnych filmów awangardowych, zrealizowanych w różnych technikach, oraz fragmenty dokumentów, fotografie i współczesne animacje: Ema – akt na schodach (1966) Gerharda Richtera; Wyjście robotników z fabryki (1895) Louisa i Augusta Lumière; tańcząca Isadora Duncan; Tango (1980) Zbigniewa Rybczyńskiego. Do zespołu, skupionego wokół pomysłu stworzenia kolażu muzyki i filmu, należą także: Ignacy Matuszewski (fortepian, instrumenty elektroniczne), Mateusz Frankiewicz (kontrabas) i Michał Pamuła (perkusja). Młodzi artyści grają współczesną muzykę jazzową, która wchłonęła doświadczenia bebopu. Jednocześnie, wydaje się, nie kryją oni sentymentu do polskiej muzyki jazzowej z lat 50. i 60., rozwijającej się wokół pierwszych edycji festiwali jazzowych, grupy „Melomani”, a także twórczości Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. W eleganckich utworach Piotra Krakowskiego prym wiedzie trąbka, która stwarza możliwość pełnej wypowiedzi dla pozostałych instrumentów. W „Kinie Zremiksowanym” najważniejsza jest muzyka – w sensie dosłownym, a także jako wewnętrzna, pulsująca siła w obrazie. W filmowych kadrach dostrzegamy i czujemy jej elementy: ruch, rytm, dźwięk, barwę i powracający wraz z muzyką – motyw filmowej narracji. Widzimy orkiestrę dętą i taniec. Muzyka to rytm życia. Ponadczasowy i uniwersalny, któremu poddaje się człowiek, stworzona przez niego „techniczna” cywilizacja i natura. Muzyka przenika wizerunek wielkiego, amerykańskiego miasta (luksusowe dzielnice willowe i bulwary z lat 20. i 30., metro, autostrady i drapacze chmur, sztuczny świat reklam z lat 50.) i polskiej prowincji. Gromadzi wokół siebie szczęśliwą, żyjącą w tanecznym transie biedotę, a także zawiązaną na krótko, a pokazaną dowcipnie – wspólnotę plażowiczów. Muzyka eksponuje zmysłowość w obrazie kobiety, na przestrzeni dziesięcioleci.
Wyjątkowe było zestawienie, dzień po dniu, koncertów muzyki religijnej, z których pierwszy można traktować jako kwintesencję tradycji chrześcijańskiej, a drugi – żydowskiej. Chorał sarmacki i pieśni synagogi żydowskiej wskazały łącznie na muzyczne bogactwo kultury europejskiej, w tym polskiej. Koncerty poprzedzone były mini wykładami, przybliżającymi charakter muzyki, jej twórców i wykonawców. Miały więc wyraźny walor edukacyjny. Każdy z nich był przykładem znakomitych umiejętności technicznych, wokalnych i instrumentalnych, głębokiej wiedzy historycznej, a także wyczucia stylu – a więc prawdziwego artyzmu.
„Chorał sarmacki”, czyli muzykę Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego, jako wkład Rzeczypospolitej Obojga Narodów w tradycję Europy Oświeconej, przedstawił zespół wokalny „Bornus Consort” (kierownictwo artystyczne – Marcin Bornus-Szczyciński), Kwartet Wokalny „Tempus” (kierownictwo artystyczne – Andrzej Borzym jr), Zespół Instrumentów Dawnych „Altri Stromenti” (kierownik artystyczny – Leszek Firek) oraz powstały specjalnie na tę okazję – Chór Sarmacki im. Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego. Koncert odbył się w kościele archiprezbiterialnym pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Chełmnie. „Chorał sarmacki” jest wokalną realizacją kolejnego projektu badawczego, znawcy twórczości Gorczyckiego i innych kompozytorów polskiego baroku – Marcina Bornus-Szczycińskiego, oraz kantora, śpiewaka i badacza rękopisów liturgicznych – Roberta Pożarskiego. Należy do zbioru pieśni liturgicznych, zatwierdzonych na przełomie XVI i XVII wieku dla diecezji polskich, w ramach liturgii kościoła rzymsko-katolickiego. Jest on znakomitym przykładem tożsamości narodowej, znajdującej odzwierciedlenie w muzyce. Utwory Gorczyckiego zawierają w sobie artystycznie przetworzone inspiracje muzyką ludową. Są też wyrazem znajomości panującego wtedy w muzyce stylu – baroku. Na repertuar koncertu złożyły się: Missa rorate, Completorium i Salve Regina. Ta naprawdę oryginalna i mało znana muzyka, zaprezentowana została na najwyższym poziomie i w najbardziej odpowiedniej przestrzeni – kościele. Z każdym utworem, artyści budowali w słuchaczu nastrój modlitewnego skupienia i…uniesienia. Szczególny wieczór.
Występ Chóru Synagogi pod Białym Bocianem z Wrocławia poświęcony był Bohaterom Powstania w Getcie Warszawskim, którego 70. rocznicę obchodzimy w 2013 roku. Koncert prowadził i Chórem dyrygował Stanisław Michał Rybarczyk – znawca kultury i muzyki żydowskiej, pedagog i animator. W niezwykłej Dzielnicy Wzajemnego Szacunku we Wrocławiu, zainicjował on wiele przedsięwzięć o charakterze interdyscyplinarnym, mających prowadzić do ponownego zapoznania się Polaków i Żydów, a także wskazać na tradycję wielokulturowości tego miasta. Zespół, specjalizujący się w muzyce synagogalnej, zaprezentował utwory kompozytorów żydowskich, tworzących w XIX i XX wieku, wykonane w języku hebrajskim oraz jidisz. Uwagę zwracał znakomity akompaniament Piotra Rojka, fortepianowy, czyli tradycyjny, oraz organowy, będący przejawem wpływów kultury chrześcijańskiej. Kilkunastoosobowy Chór brzmiał imponująco. W wielu utworach wystąpili soliści. Magdalena Dynowska, sopran o dużych możliwościach, barwą i modulacją głosu wykreowała Żydówkę, pogrążoną w modlitwie, pogodną albo przekorną. Podobnie stylowo brzmiał tenor, Piotr Bunzler. Jego sceniczna sylwetka przypominała modlącego się Żyda z obrazów Aleksandra Gierymskiego. W kantacie Az Moshiach Vet Kumen Maxa Janowskiego przedstawił się również baryton, Sylwester Różycki, i mezzosopran, Urszula Czupryńska. Powstały tu czterogłos wraz z chórem, łączący w sobie wzniosłość i liryzm, w pełni docenili słuchacze. Usłyszeliśmy pieśń weselną Chosan Kale Mazl Tow Emila Adama, pełną siły, w której pogoda ducha zabarwiona była nutą melancholii, a tradycja połączona z melodyką współczesną. Utwór ten dobrze charakteryzował żydowską, filozoficzną postawę życia i atmosferę całego koncertu. Obok XIX-wiecznych utworów Salomona Sulzera i Louisa Lewandowskiego, pojawiła się pieśń Kiddush Kurta Weilla , którą wykonał Piotr Bunzler, oraz napisana specjalnie dla Chóru Weahawta Et Adonai Tomasza Kulikowskiego. W mistrzowskiej interpretacji Magdaleny Dynowskiej zabrzmiała Yismechu (Chassidic) Y. Talmuda, zaaranżowana przez Josepha Malovanego – najsłynniejszego obecnie kantora i cenionego kompozytora pieśni, który współpracuje z wrocławskim Chórem. Podczas koncertu publiczność raz przebywała w synagodze, a innym razem uczestniczyła w kameralnym występie z elementami teatru. Bezpośrednia i ciepła konferansjerka Stanisława Michała Rybarczyka niwelowała dystans pomiędzy artystami a widownią, pomniejszała również przestrzeń sali koncertowej Filharmonii Pomorskiej.
To był świetnie pomyślany koncert. W kolejnych odsłonach eksponował innych bohaterów wieczoru. Na początek Sinfonietta per archi nr 1 (1990-1992) Krzysztofa Pendereckiego oraz Muzyka żałobna na orkiestrę smyczkową (1954-1958) Witolda Lutosławskiego,w wykonaniu Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot, pod batutą jej założyciela i szefa, Wojciecha Rajskiego. Usłyszeliśmy muzykę współczesną, powściągliwie oddaloną od eksperymentu. Eksponującą piękno brzmienia poszczególnych partii instrumentów, a także „oddech” i nastrój w kompozycji. Tak, to nowoczesność. Od razu ją rozpoznajemy po trudnej melodyce i atmosferze niepokoju. Narasta on, szczególnie w drugim utworze, aż do stanu neurotycznego zagęszczenia. I nagle… ostre cięcie. Potem słyszymy już tylko zanikanie dźwięku, czyli pulsu życia.
Następnie Koncert na fortepian i orkiestrę smyczkową (1980) Henryka Mikołaja Góreckiego, zaprezentowany przez Andrzeja Jagodzińskiego i sopocką Orkiestrę. Artysta, uważany za jednego z najbardziej znanych pianistów i aranżerów muzyki jazzowej, zagrał klasycznie, swobodnie i z temperamentem. Uwagę zwracała wyrazista, płynna, wielowarstwowa partia fortepianu, który prowadził rozmowę z Orkiestrą. A także mocne, bogate brzmienie, przestrzeń i romantyczny rozmach tej muzyki, przy jednoznacznym rozpoznaniu jej przynależności czasowej. Swoją muzyczną prowieniencję Andrzej Jagodziński zaznaczył poprzez subtelne, jazzowe „wtrącenia”, które odczuwało się jako miejscowe złagodzenie konturu. Bardzo ciekawa interpretacja.
W drugiej części wieczoru wystąpił Wojciech Staroniewicz – uznany na świecie saksofonista. Wraz z zespołem Andrzej Jagodziński Trio, w składzie Andrzej Jagodziński (fortepian), Adam Cegielski (kontrabas) i Czesław „Mały” Bartkowski (perkusja), oraz Polską Filharmonią Kameralną Sopot, zaprezentował on utwory ze wspólnie nagranej płyty Tranquillo (2012). Jazzmenom, z wyczuciem lekkości, dodając każdemu z utworów symfonicznej głębi, towarzyszyła Orkiestra. Jej druga tego wieczoru, tym razem „niepoważna” kreacja, wzbudziła aplauz publiczności. Jak dobrze było posłuchać stylowo wykonanych standardów jazzowych! Zabrzmiały więc, Dziewczyna z Ipameny Antonia Carlosa Jobima, Jesienne liście Josepha Kosmy (z przejmującym solo na skrzypcach), a potem inne samby i bossa-novy, zaaranżowane przez Włodzimierza Nahornego. A na bis – Adeus Edu Lobo i Favela Jobima.
Ten festiwalowy wieczór należał całkowicie do młodych, pełnych werwy, bardzo utalentowanych i mających własne spojrzenie na muzykę klezmerską, członków zespołu „Klezmafour”. Andrzej Czapliński (skrzypce), Gabriel Tomczuk (kontrabas), Wojciech Czapliński (klarnet), Rafał Grząka (akordeon) oraz Tomasz Waldowski (perkusja) już w czasie pierwszego utworu zaprzeczyli tezie, że w filharmonii gra się tylko muzykę poważną i odpowiada temu określony sposób bycia. Rzeczywiście – muzyka klezmerów, jej skala, rytm i emocjonalność, czyli żywiołowość, jest dla nich inspiracją. Łączą ją z mocnym, rockowym brzmieniem, nadawanym przez perkusję, jazzową improwizacją, której niefrasobliwą lekkość podkreśla kontrabas i – jak sami to określają – bałkańskim szaleństwem. Podczas koncertu charakter utworu zwykle określały skrzypce. Wzmacniały rockową energię i klezmerską śpiewność. Zdarzało się, że pobrzmiewały irlandzko, albo nagle – klasycznie. To skrzypce często wchodziły w emocjonalne dialogi i improwizacje z klarnetem (Suita – ciekawy, arabski wątek wywiedziony przez klarnet). Klarnet oraz bogate partie akordeonu (Stacja Lublin, Stacja Białystok – akordeonowe improwizacje) przypominały słuchaczom, wokół jakiej kultury i muzyki krążą wykonawcy z Lublina, Białegostoku i Warszawy. „Klezmafour” zaprezentował utwory skomponowane przez członków zespołu. Kompozycje, powstałe wokół motywu lub inspiracji, sprawiały wrażenie otwartych. Łączyły w sobie kontrastowe tempa i nastroje, z zarysowanym, obszernym miejscem na indywidualne popisy instrumentalne. Te bywały muzyczną rozmową, ale często pokazem szermierki, czy wręcz walką na noże, prowadzoną w różnych konfiguracjach. Celną i dynamiczną. Nastrój refleksji pojawił się w utworach Psalm i Karkonosze, gdzie zasugerowano wnętrze, które się otwiera, i pejzaż z patetycznym motywem górskiego szczytu. Pod koniec koncertu ostatecznie już wygrała siła sugestii, płynąca nieustannie ze sceny w stronę widowni. Publiczność prawie opuściła mury Filharmonii – 60-letniej jubilatki – i klaszcząc, tańcząc oraz pokrzykując, wyszła na ulicę z rockowym shalom!
Symboliczny przegląd muzyki narodowej XX wieku. Tak można by określić charakter repertuaru, na który złożyły się utwory Ravela, Rachmaninowa i Lutosławskiego, w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Pomorskiej, pod dyrekcją Marka Pijarowskiego. Najpierw więc emocjonalny i dramatyczny, czyli prawdziwie hiszpański, Alborada del gracioso (1905) Maurice’a Ravela. Potem trzy Tańce symfoniczne (1940) Sergiusza Rachmaninowa, zainspirowane ludowością i historią. Muzyka obojów stworzyła tu wrażenie nieokreślonej „dawności” Rusi. Jej obraz, może jeszcze z czasów Aleksandra Newskiego i bojarów, wyłaniał się powoli zza mgły, na rozległym stepie. Rytmicznie i dostojnie kroczyła Rosja carska, a jej losy rysował, cienką i fantazyjną linią, flet. Współczesność zasugerował przekonująco saksofon. Piękna, wzruszająca, „rozlewna” muzyka. Oddająca obraz natury, historii i rosyjskiej duszy. Koncert fortepianowy (1988) Witolda Lutosławskiego, w interpretacji Pawła Kowalskiego z towarzyszeniem Orkiestry, reprezentował muzykę polską. Warto wspomnieć, że o artyście sam Maestro pisał jako o świetnym wykonawcy tego koncertu i wybitnie utalentowanym pianiście. Formalną różnorodność utworu eksponowały znaczące pauzy. Podobnie jak w wierszach Anny Achmatowej – cisza pomiędzy słowami wzmacnia ich brzmienie i treść. Skupiony odbiorca mógł więc pochwycić – mimo ich impresyjnej ulotności – klarowność, barwę i światło pojedynczych dźwięków, a gdzie indziej – fragmenty przywodzące na myśl ciemne frazy z Chopina. Czasem odnosiło się wrażenie, że fortepian snuje tu własną, indywidualną opowieść, co jakiś czas „spotykając się” z orkiestrą, w ramach tej samej przestrzeni. Na zakończenie występu, mówiąc z uśmiechem: „A teraz będzie coś łatwiejszego”, Paweł Kowalski zagrał Rzeczkę z cyklu Sześć piosenek dziecinnych na głos i fortepian Witolda Lutosławskiego, do słów Juliana Tuwima.
Co tu jest grane? Tak mógłby zapytać, skonfundowany na początku, meloman na koncercie Nigela Kennedy’ego (Wielka Brytania) z zespołem jazzowym. Przecież w pierwszej części występu miał być prezentowany Jan Sebastian Bach i jego Preludium z Partity nr 3 E-dur oraz Fuga, Andante i Allegro z Sonaty nr 2 a-moll. Niektórzy słuchacze, ja również, raz jeszcze sięgają po program koncertu, słysząc jazzowe wstępy… do Bacha. A później, pełną werwy pieśń anglosaską, która wybucha pomiędzy dwoma fragmentami Bachowskiej sonaty. Potem już nikt niczego nie sprawdza. Kennedy był znakomity i przejmujący, grając utwory Bacha. Zdawało się, że jest sam na sam z tą muzyką, przy całkowicie wypełnionej sali. W kompletnej ciszy słuchano każdego dźwięku. W Bachowskim Allegro, w wykonaniu i aranżacji artysty z towarzyszeniem zespołu, ujawniła się w pełni jego fascynacja jazzem. Niebywale łatwo przechodził z interpretacji klasycznej do jazzowej. W drugiej części koncertu, zawierającej jazzowe utwory Fatsa Wallera, Paula Desmonda i Ze Gomeza – zdziwienie i szacunek narastały. Skrzypek brawurowo łączył i syntetycznie charakteryzował różne style muzyczne. W jazz wplecione zostały fragmenty w stylu Paganiniego, motyw przewodni z filmu „Bonanza”, Taniec węgierski Brahmsa, Dziewczyna z Ipameny Antonia Carlosa Jobima oraz szkockie, czy też irlandzkie „zaśpiewy” i motywy żydowskie. Zupełnie, jakby artysta chciał powiedzieć, że muzyka jest całością, a podziały na muzykę poważną, rozrywkową i jazz – nieprawdziwe. Lirycznie i stylowo, po dwuipółgodzinnym koncercie, zabrzmiało I’m Crazy ‘Bout My Baby (and My Baby’s Crazy ‘Bout Me) Fatsa Wellera. Nigel Kennedy jest otwarty i życzliwy wobec publiczności. Towarzyszą mu świetni muzycy, Rolf Bussalb (gitara, Niemcy), Yaron Stavi (kontrabas, Wielka Brytania) i Krzysztof Dziedzic (perkusja). Z każdego muzycznego popisu, rozwijającego się w porozumieniu między artystami i wobec słuchającej ich widowni, Kennedy cieszy się jak dziecko, rozweselając tym publiczność. Ta radość z gry i słuchania udziela się i wzrasta. Ale to już temat na osobny tekst. Dość powiedzieć, że Nigel Kennedy rozdawał na scenie autografy! A komu nie zdążył złożyć podpisu, wskazywał drogę za kulisy…
Wieczór ten z wielu względów był hołdem dla Witolda Lutosławskiego. A jego kulminacją stał się występ wybitnego skrzypka, Krzysztofa Jakowicza, któremu kompozytor powierzył prawykonanie wszystkich swoich utworów skrzypcowych, a ten prezentuje je w najważniejszych salach koncertowych na świecie. Ciekawą, „muzyczną ramę”, dla występu cenionego i lubianego przez bydgoską publiczność artysty, stworzyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Pomorskiej, pod dyrekcją Takao Ukigaya (Japonia). Na początku więc zabrzmiała Mała Suita (1951) Witolda Lutosławskiego, zainspirowana muzyką ludową z Rzeszowszczyzny. Przyniosła pogodne wyobrażenie polskiego, jesiennego pejzażu, który odnaleźć można na obrazach Jacka Malczewskiego. W jakieś nieznane przestrzenie, jakby w daleką morską podróż, ożywioną akcentami afrykańskimi, czy też amerykańskimi, wyrusza się słuchając IX Symfonii e-moll „Z Nowego Świata” (1893) Antonína Dvořáka, którą zamknięto ten wieczór. Krzysztof Jakowicz wraz z Orkiestrą zagrał Łańcuch II, dialog na skrzypce i orkiestrę (1985). Warto dodać, że w 1989 roku, za wykonanie tego właśnie utworu, wymienieni artyści uhonorowani zostali nagrodą krytyków francuskich, Diaposon d’Or. Łańcuch II stanowi część awangardowego cyklu, w którym powtarzające się motywy tworzą dynamiczną, ażurową konstrukcję. Na bis Krzysztof Jakowicz wirtuozowsko wykonał dwa kontrastowe utwory, mające wspólnego bohatera. „Tak się składa – powiedział – że Witold Lutosławski był jednym z twórców zafascynowanych Bachem.” I zagrał Fugę g-moll. Następnie zaprezentował Kaprys polski „bardzo serdecznej koleżanki Witolda Lutosławskiego”, Grażyny Bacewicz. Oklaski długo nie milkły.
To był koncert doskonały. Tak pod względem wykonawczym, jak i doboru wyjątkowego repertuaru, wewnętrznej dramaturgii, prezentacji zespołu na scenie i stworzonej atmosfery. Jubileuszowy występ, z okazji 35-lecia działalności Polskiego Chóru Kameralnego Schola Cantorum Gedanensis, pod dyrekcją „jednego z najznakomitszych w Europie specjalistów w dziedzinie muzyki chóralnej” – Jana Łukaszewskiego. Jeden z najlepszych chórów na świecie – bo tak właśnie jest określany – stawał przed publicznością 5 tysięcy razy. Ma w swoim repertuarze około 2 tysięcy utworów, w tym 500 prawykonań. Wydał 70 płyt. Zdobył liczne nagrody, w tym czterokrotnie „Fryderyka” Polskiej Akademii Fonograficznej. Gdańska Schola, jako jedyny chór na świecie, nagrała wszystkie utwory Krzysztofa Pendereckiego a cappella. W roku 80. urodzin kompozytora, świętowanych podczas tegorocznego Festiwalu, zespół przedstawił utwory z różnych okresów jego twórczości: Sicut locutus est z Magnificat (1974), Benedictum Dominum (1992), Missa Brevis (2012), Kadisz, fragment (2009) i O Gloriosa Virginum (2009). Piękna, nowoczesna muzyka, w której nowatorstwo splata się z europejską i chrześcijańską tradycją. Poruszające brzmienie zespołu. W drugiej części koncertu Chór przeniósł słuchaczy w zupełnie inną rzeczywistość. Na plantacje bawełny w pełnym słońcu – czyli negro spirituals. Odmienna niż wcześniej barwa, atmosfera i przestrzeń. Dbałość o każdy szczegół. Wyrafinowanie. A na bis – Aria C-dur Krzysztofa Pendereckiego. Obezwładniająca. Zespół, śpiewając fragment z tej arii, powoli schodzi ze sceny. Publiczność klaszcze stojąc. Śpiew słychać jeszcze zza kulis…
Podczas tego koncertu stworzono melomanom niezwykłą możliwość. Mogli oni usłyszeć, jednego wieczoru, kompozycje współczesnych klasyków muzyki poważnej oraz utwór skomponowany z rozmachem symfonicznym, a będący ukłonem dla mistrzów muzyki jazzowej. Zaprezentowano Trzy utwory w dawnym stylu na orkiestrę smyczkową (1963) Henryka Mikołaja Góreckiego, Koncert podwójny na obój, harfę i orkiestrę kameralną (1980) Witolda Lutosławskiego, a następnie Ellington & Mingus Suite for flute, double bass, drums & string orchestra (2010) w aranżacji Pavela Klimashevskiego, w wykonaniu solistów i Orkiestry Kameralnej Capella Bydgostiensis, pod batutą José Marii Florêncio,
Pierwsza odsłona wieczoru należała całkowicie do Capelli Bydgostiensis. Trzy utwory w dawnym stylu Góreckiego rzeczywiście są zainspirowane renesansem. Ale jakże ciekawie przetworzona została ta inspiracja. Przypomina to sytuację, gdy współczesny malarz, mający szacunek, wiedzę i umiejętności dotyczące dawnej techniki malarskiej, tworzy pejzaż albo portret w „kanonie” włoskiej sztuki XVI wieku, korzystając przy tym jawnie i w twórczy sposób z możliwości grafiki komputerowej.
Koncert podwójny Lutosławskiego był popisem dwóch solistek – Jadwigi Kotnowskiej (flet), która dokonała opracowania partii oboju na flet, oraz Anny Sikorzak-Olek (harfa). Skomplikowany, bogaty muzycznie utwór, niósł w sobie echo francuskiego impresjonizmu. Niezwykły był początek, sugerujący muzycznie (orkiestrowe smyczki) chaos, z którego po chwili ciszy wypływa jasna, stwórcza narracja fletu. Ta ciągła, delikatna, więc rozedrgana, a nawet zanikająca, struna światła zmieniała się w morską falę i powiew wiatru. Inspirowała do istnienia inne formy Natury, z których każda, mając własną osobowość, dawała się rozpoznać słuchaczom. Charakterystyczną jednością, złożoną z wielości dźwięków, barw i efektów, była harfa, odzwierciedlająca nowoczesną formę tej kompozycji. Zupełnie innym brzmieniem zaznaczyły swoją obecność instrumenty perkusyjne (Piotr Biskupski i Wojciech Rybka). Od dźwięcznych wibracji, przeszywających powietrze, po ciemne, zgłuszone, dynamiczne faktury. A wszystko to na tle Orkiestry, która była jak ciągle poszerzająca się i zapełniająca różnymi formami życia, przestrzeń. A na bis, w wykonaniu solistek – Presto Witolda Lutosławskiego, zagrane rzeczywiście szybko, bez ociągania się i przedłużania oklasków.
Na zakończenie wieczoru wyjątkowa Suita, składająca się z utworów Duke’a Ellingtona i Charlesa Mingusa. Zinterpretowali ją muzycy klasyczni oraz jazzmeni. Jest to oczywiście uproszczenie. Usłyszeliśmy muzyków wirtuozów, którzy pozornie przynależąc do innych estetyk muzycznych, znakomicie ze sobą współpracowali, świetnie się rozumieli i z przyjemnością wzajemnie słuchali… Po czym odpowiadali sobie – improwizując, i włączali w tę rozmowę Orkiestrę. W światowym prawykonaniu Ellington & Mingus Suita for flute, duble bass, drums & string orchestra w aranżacji Pavela Klimashevskiego, wzięli udział: Jadwiga Kotnowska (flet), Vitold Rek (kontrabas) i Piotr Biskupski (perkusja) oraz Orkiestra Kameralna Capella Bydgostiensis, pod dyrekcją jej szefa, José Marii Florêncio. Utwór zadedykowany przez aranżera jego wykonawcom, Jadwidze Kotnowskiej i Vitoldowi Rekowi, został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność. Występ zakończono bisem – Caravan Duke’a Ellingtona.
Zakończenie Festiwalu to spektakularne wystawienie, nieczęsto prezentowanej Messa da Requiem (1874) Giuseppe Verdiego, z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora. Ten podniosły utwór, angażujący wielu artystów, zrobił na publiczności naprawdę duże wrażenie. Wystąpili znakomici soliści: Anna Shafajinskai (sopran, Kanada), Terasa Kubiak (mezzosopran), Nikolay Dorozhkin (tenor, Rosja) i Paweł Izdebski (bas). Towarzyszył im świetnie brzmiący Chór Opery Nova w Bydgoszczy, przygotowany przez Henryka Wierzchonia, któremu publiczność ofiarowała osobną część owacji na stojąco, oraz Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Pomorskiej, pod batutą maestro Kazimierza Korda. Wyjątkowo pięknie zabrzmiało Agnus Dei – śpiewane początkowo tylko przez sopran i mezzosopran, a po chwili z towarzyszeniem chóru i orkiestry, a także Lux Aeterna – wykonane przez mezzosopran, do którego dołącza tenor i bas. Przejmujący występ Teresy Kubiak.
To była klasyka i jazz. A tyle różnych wrażeń, związanych z muzyką, występującymi artystami i atmosferą, jaka towarzyszyła festiwalowym koncertom. Każdy występ, w większym lub mniejszym stopniu, był dialogiem artystów z widownią. I wzajemnie. Filharmonia potwierdziła, że jest miejscem otwartym na różne style i konwencje, tak w muzyce, jak i sposobie prezentacji na scenie. Zawsze jednak – w ramach sztuki. I to właśnie doceniła publiczność. Po jej zainteresowaniu i aktywnym uczestnictwie w koncertach widać, jak potrzebna, ważna i oczekiwana jest kolejna edycja Festiwal i każdy, następny koncert.
Czy można więc wyobrazić sobie Bydgoszcz, nazywaną „miastem muzyki i zieleni”, bez działającej niezależnie i odważnie w kwestiach artystycznych, a więc zapraszającej artystów uznanych w Polsce, Europie i na świecie – Filharmonii Pomorskiej? Ad multos annos!
Autor tekstu, wybór i opis fotografii: Hanna Strychalska
[Powyższy teks opublikowany został w „Bydgoskim Informatorze Kulturalnym” nr 12/2013 (445)]